Jedno jest pewne! Zwiedzając peruwiańskie wybrzeże, będzie przygrzewać i to bardzo. Poza tym trzeba się będzie szybko przyzwyczaić do piasku w oczach, w buzi, czy w butach. Ten, choć gość nie proszony, pojawi się nie raz. Poza tymi ewentualnymi niewygodami są też przyjemności, w tym te, które podnoszą poziom adrenaliny. Zerknij na poniższą fotorelację i przekonaj się, czy warto na kilka dni wpaść w ramiona promieni słonecznych i zasmakować pustynnego klimatu.
Plan był doskonały: pojeździć rowerem po Paracas National Reserve, podpłynąć w okolice Islas Ballestas, spróbować sił w sanbordingu, przejechać się buggy, poznać tajemnicze linie Nazca i Palpa. No i w ogóle pooglądać, jak wygląda życie w tej części Peru. Jednakże moja przygoda z peruwiańskim wybrzeżem nie zaczęła się od razu. Kiedy pierwszy raz kraj ten odwiedziłam, miałam do dyspozycji w sumie ponad 3 miesiące. I chociaż czasu było stosunkowo dużo, nawet przez myśl mi nie przeszło, by zahaczyć o miejsca takie, jak: Ica, Paracas, Huacachina, czy Nasca. Miejsca, o których wspomina praktycznie każdy przewodnik! To jeszcze nie był czas na pustynne przestworza … Kiedy nadszedł? Dowiecie się śledząc historię pewnego kapelusika…
Najpierw obiecana galeria zdjęć z Paracas, Ica, Huacachina, Palpa i Nazca!
Paracas National Reserve
Zafunduj sobie przejażdżkę rowerem po pustyni
Paracas National Reserve
Pospaceruj po loklanych plażach
Paracas
Popłyń łodzią w pobliże wysp: Islas Ballestas
Huacachina
Podwyż sobie adrenalinę i spróbuj sanbodring & buggy
Huacachina, Ica, Paracas
Zakończ dzień oglądając zachód słońca
Ica
Napij się lokalnego winka i pisco
Nasca i Palpa
Pooglądaj tajemnicze linie
Poznaj ciąg dalszy historii pewnego kapelusika …
To kiedy wreszcie udało mi się poznać tę peruwiańską costę?
Peru od początku kojarzyło mi sie przede wszystkim z Andami. To one najbardziej przykuwały moją uwagę. Skończyło się zatem na tym, że kilka pierwszych miesięcy w Peru nie wystarczyło już na wybrzeże, czyli costę. Ani też na przygody, jakich można tu doświadczyć. Potem była kolejna wyprawa, znacznie dłuższa, niż ta pierwsza. Jednak i tym razem nie było mi dane przyjżeć się bliżej peruwiańskiemu wybrzeżu. Okazało się, że Andy są na tyle fascynujące i obszerne, że aż się prosiło, by poprzebywać w nich nieco dłużej. Trafiłam więc do Huaraz – raju na ziemi – szczególnie dla miłośników wspinaczek. I tak upłynęły kolejne miesiące – z górami w roli głównej.
Dopiero podczas trzeciej wyprawy nastąpił przełom, który przynieść miał odmienne, właśnie pustynne doświadczenia… Nadszedł wreszcie czas, by dotrzeć do miejsc, które wcześniej omijałam, bo albo były nie po drodze, albo zwyczajnnie wydawały mi się mniej atrakcyjne niż inne. Padło między innymi na peruwiańskie wybrzeże, na południe od Limy. Zaledwie 3,5 godziny od stolicy kraju zanjduje się Paracas, potem jeszcze godzinka i ląduje się na pustynnej oazie w Huacachina. Potem jeszcze kolejne dwie godzinki na przejazd przez Ica, Palpa i trafia się wprost do Nazca.
Plan był doskonały: pojeździć rowerem po Paracas National Reserve, podpłynąć w okolice Islas Ballestas, spróbować sił w sanbordingu, przejechać się buggy, poznać tajemnicze linie Nazca i Palpa. No i w ogóle pooglądać, jak wygląda życie w tej części Peru.
W podróż do owych miejsc wreszcie się wybrałam, ale historia pewnego kapelusika skutecznie przewrociła mój plan do góry nogami….
Ten wydawałoby się prosty do realizacji podróżniczy scenariusz, początkowo przebiegał bez zarzutów. Wszystko jak w szfajcarskim zegareczku…
Islas Ballestas – zdobyte! Paracas i okolice poznane! Lokalne jedzonko wypróbowane. Czas na dzień kolejny, czyli wymarzona wyprawa rowerowa przez pustynne przestworza.
Szósta rano… Czekam na właścicielkę wypożyczalni rowerów… Miała być na czas, ale to pojęcie dla Peruwiańczyków względne. Nie istnieje tu bowiem zasada pojawiania się o umówionej wcześniej porze. Jak to w życiu bywa – wyjątki się zdarzają, ale niestety nie tym razem. Pani od rowerów zjawia się dopiero przed siódmą. Dla spóźnialskich to żadna nowinka, ale dla punktualnych, a ja raczej do tych drugich się zaliczam, to prawdziwy sprawdzian cierpliwości. Ciśnienie się podnosi, mimo długich pobytów w Peru, jeszcze do tej kwestii nie przywykłam.
Nie poddaję się. Ciągle mam sporo czasu. Delikatnie sprawę ujmując – nieco zmęczona owym oczekiwaniem – biorę rower, płacę i ruszam. Co za ulga, co za wspaniałe uczucie. Jeszcze jest rześko, chociaż dosłownie za chwilę owa świeżość będzie już tylko miłym wspomnieniem i marzeniem – by pojawiła się na nowo. Ale się nie pojawia…
Jest coraz cieplej, słońce jakby chciało człowieka dobić. Ani jednej chmurki na niebie, ani jednego drzewa na tym pustkowiu. Jest za to dużo piasku, piaskowych górek i …. W sumie to tyle… Niby nie wiele, ale jak na pierwsze spokanie z pustynią to całkiem sporo. Uczucie co najmniej ciekawe. Ten przeogromny gorąc oraz piękne zestawinie piaskowych wydm z oceanem spokojnym, to widok całowicie odmienny od tego górskiego, którym wielokrotnie się w Peru zachwycałam. I trzeba przyznać, że również interesujący. Rzecz jasna tygodni, ani miesięcy spędzić bym tu nie chciała, ale jeden, czy dwa dni? Czemu nie!
Niestety… moja przygoda z odkrywaniem tej części kraju skończyła się! Zanim jeszcze udało się dotrzeć rowerowem do wystawiającej mnie na próbę właścicielki jendośladu… Stało się coś, czego w sumie przewidzieć się nie dało, ale co może się przytrafić każdemu.
Zdarzył się wypadek!
Ba, wypadek, jak wypadek, każdemu przytrafić się może. Bo przecież z roweru łatwo spaść, rower może się przecież wywrócić. Można też się z czymś lub kimś zderzyć. Niby na pustyni ciężko się z czymś lub kimś zderzyć, bo tam prawie nigdy nikogo nie ma, ani tymbardziej nic nie ma.
Ale mi się na nieszczęście udało – spotkać z drzewem, a dokładniej z wystającą, długą i grubaśną gałęzią. Niby skąd drzewo na pustyni… A no na pustyni drzewa nie znajdziecie, ale przy samym miasteczku Paracas, to jak najbardziej.
Pewnie teraz nasuwa się Wam pytanie, skąd drzewo na ulicy… Bo przecież normalnie i standardowo należałoby owym rowerem przemieszczać się po ulicy. Nie tym razem… Uznawszy, że ulice w Peru są mniej bezpieczne niż chodniki, wybrałam opcję drugą, czyli owy rzekomo bezpieczniejszy chodnik. I niby wszystko byłoby idealne, gdyby nie owo drzewo i owa wystająca nad chodnikem gałąź. Ale nawet to nie byłoby problemem, bo przecież ogólnie wielkie drzewo i wielką gałąź powinno się łatwo i w porę zauważyć. Chyba, że….
Chyba, że się ma na głowie tajemniczy kapelusik…
Kapelusik!
Mam ich wiele, w różnych kolorach, o odmiennych kształtach.
Nie to bym była wielkim fanem kapelusików, ale zwyczajnie słońce nad peruwiańskim niebem nie pozostawia mi żadnego wyboru. Jego agresywność, intensywność powala, osłabia, zagraża. Kapelusik zatem do dobry, doskonały wręcz pomysł na skuteczną przed owym słońcem ochronę.
Życie jednak pokazuje, że nie zawsze musi tak być…
Tego pięknego, rowerowego dzionka, kiedy to wreszcie po wielu miesiącac, zdecydowałam się na poznanie peruwiańskiego wybrzeża, kapelusik niemal mnie nie zabił. Może to zbyt mocne słowo, może jedynie mało co przez niego się nie połamałam. Jedno jest pewne, moja najskuteczniejsza słoneczna broń, obróciła się przeciwko mnie.
Kapelusik był duży. NIektórzy mogliby rzec, że nawet bardzo duży. Ale przecież inny nie chroniłby mnie od słońca skutecznie. Musiał zatem mieć odpowiednie gabaryty. I to przez te gabaryty, do zderzenia z drzewem doszło! Bo trudno jest zauważyć gałąź zwisającą nad chodnikiem w owym kapelusiku. Recz jasna gdybym sobie owym chodnikiem, jak człowiek szła, a nie jechała, owej gałęzi nawet bym nie tknęła, bo była dość wysoko. Ale skoro siedziałam sobie na rowerze, to już inna sprawa.
Pamiętam jedynie, że usłyszałam potężny huk, zobaczyłam gwiazdki przed oczyma i w sumie nie wiem co było dalej, bo nagle leżałam obolała na ziemi, zaś obok mnie nie mniej obolały rower. Najprawdopodobniej straciłam przytomość, chociaż wydaje się, że trwało to dosłownie sekundy.
Wyprawa na trasie: Paracas, Ica, Huacachina, Nazca została skutecznie przerwana! Skończyło się na powrocie do Limy i wizycie w szpitalu. Wyszło zatem na to, że zamiast pustynnych atrakcji, dane mi było przyjżeć się bliżej peruwiańskiemu systemowi opieki zdrowotnej. No ale to już historia na zupełnieinny artykuł.
W sumie mogło być gorzej, bo uderzenie było silne. Ale tu znowu trzeba wrócić do kapelusika. Bo mimo, że z jego powodu przeszkody nie zobaczyłam, to jednak dzięki niemu też góz na głowie i rana, okazały się nie tak straszne. Kapelusiki bowiem mam nie tylko duże, ale i grube :-).
Morałów z całej tej histori jest co najmniej kilka. Na pewno kapelusik nie służy do jazdy rowerem. To fakt! Wbrew pozorom chodniki nie koniecznie muszą być bezpieczniejsze niż ulica. Rzecz jasna służą do chodzenia, a nie jeżdżenia po nich! No i co najważniejsze, nigdy nie znasz dnia, ani godziny, kiedy coś się może przytrafić …. To zaś może, a nie musi wzbudzać do wielu innych reflekcji! Zachęcam do tego, by zmuszało – rzecz jasna zanim coś się wydarzy!
Do Paracas, Ica, Huacachina, Palpa i Nazca dane mi było powrocić ponownie – i to nie raz. Póki co żadnych nowych kapelusikowych przygód nie odnotowałam. I oby tak pozostało 😉